W temacie uszkodzeń ciała: jesienią wracałam z Lorką ze spaceru przez pusty park. Bura wybiegana, wymęczona, wzorcowo truchtała przy nodze na luźniej smyczy... Nagle jakiejś durna wiewiórka postanowiła podnieść sobie poziom adrenaliny (może miała manię samobójczą?) i myk przez alejkę tuż przed nosem psa...
Gdybym porządnie trzymała smycz w całej dłoni pewnie nic by się nie stało, ale akurat przypomniały mi się stare, 'tińskie' czasy i smycz miałam zawieszoną na dwóch palcach... do tego dwie sekundy dekoncentracji... Skończyło się złamaniem palca w stawie...
NB Kontakt z służbą zdrowia był dużo bardziej traumatyczny niż sam uraz, który na początku zlekceważyłam; na oddziale ratunkowym pobliskiego szpitala usłyszałam o 5 rano: "O, palec puchnie i sinieje? Nie możemy zdjąć obrączki, bo nie mamy nożyc do przecinania metalu, służba zdrowia biedna...

. Proszę poczekać aż jubiler otworzy zakład, a jeśli do tego czasu dojdzie do martwicy to najwyżej SIĘ paluszek amputuje...." I nie był to żart!
Jefta, będzie OK! Trzymam za to...